poniedziałek, 1 października 2012

42 kilometry bólu:)

W marcu był mój wielki bieg. Pierwsze zawody po kilku miesiącach biegania. Półmaraton Warszawski. Na mecie cieszyłem się jak dziecko, byłem szczęśliwy, że udało się przebiec w dobrym zdrowiu i założonym czasie. Po biegu szedłem tunelem Stadionu Narodowego i przez bramę zobaczyłem metę. Metę przyszłego Maratonu Warszawskiego. Stała na środku boiska. 
Maratończycy. Ci to mają dobrze, pomyślałem. Pięknie, by było wbiec na stadion i w tłumie kibiców finiszować. Szkoda, że dla mnie na maraton jest za wcześnie. Dużo za wcześnie. Maraton biega się po kilku latach biegania. Nie po kilku miesiącach.
Z tą myślą opuściłem stadion.
Potem wszystko się zmieniło. Brama z napisem meta ciągle plątała się po głowie. Nie chciałem o niej myśleć, sama się myślała. Piękny chwyt marketingowy organizatorów maratonu. Rozum mówił, nie bądź głupi, nie dasz rady, zrobisz sobie krzywdę. A serce, jaka piękna brama. Jakie piękne miasto wokół. Jaka energia i pasja w ludziach.
No i stało się. Zapisałem się na maraton. Przeszedłem przez miesiące treningów, tysiące spalonych kalorii i setki kilometrów. Wczoraj około 13:04 spotkałem się z moją piękną bramą z napisem meta.
Wcześniej przeżyłem prawie 4 godziny walki z samym sobą. Ktoś kiedyś powiedział, że maratony biega się głową i jest to w 100% prawda. Do pierwszych 25-30 kilometrów można się jakoś przygotować, później jest terra incognita, ziemia nieznana.
Założyłem sobie, że będę biegł na 4 godziny, ustawiłem się za pacemakerami na ten czas i praktycznie przez cały bieg nie spuszczałem ich z zasięgu wzroku. Gdy było już naprawdę ciężko, czyli gdzieś od 25 kilometra biegłem za nimi krok w krok. Inaczej bym nie dał rady.
Stań. Maszeruj. Odpuść sobie. Nie biegnij. Takie myśli podrzucał umysł na ostatnich dziesięciu kilometrach. Mówiłem mu: to już ostatnie dziesięć, tyle robisz na lekkim treningu. Ostatnie siedem, to już nic, pestka. Nogi nie chcą biec, ciało się buntuje, ale ono jest tylko narzędziem. Ma biec i biegnie. Na mecie czekają moi wspaniali kibice, nie mogę ich zawieść.
Na 36 kilometrze myślę, że to wszystko bez sensu. To całe bieganie. Ludzie, świat, asfalt i słońce. Jestem zmęczony. Po co ja to robię?
Ostatnie pięć kilometrów. Cztery, trzy, już tylko dwa. Jeden. Wbiegam na stadion. Tam jest szał. Pełno kibiców, jeden wielki szum. Biegnę jak najszybciej i wpadam na metę. Z jednej strony szczęście, radość i euforia. Z drugiej, jestem wykończony. Obolały. Muszę stać, bo nie mam siły usiąść. Bolą mnie wszystkie mięśnie. Wkurza mnie ten tunel pod Narodowym. Do depozytu z 500 metrów. Chyba nie dojdę. Wcześniej muszę rozwiązać buty, by wyjąć czip do mierzenia czasu. Jak mam to zrobić, kiedy nie mogę się schylać?
Mija 10 minut i wszystko zaczyna być lepsze. Rodzina czeka na płycie, świeci słońce. Tak naprawdę to był piękny bieg, świetni kibice i radość na większości trasy. Te maratony powinny mieć po prostu mniej kilometrów:)
PS. Mój czas 3:57:01. Plan udało się zrealizować z prawie trzema minutami zapasu. Dziś już myślę o tym jak najlepiej przygotować się do następnego maratonu i na jaki czas trenować:)
Okolice 5 kilometra. Jeszcze jest siła i moc.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz